Wspomnienie G.Röddinga z nawiązania przyjaźni Kraków – Bielefeld

A było to w lecie 1979 roku, gdy klub nasz wyjechał w podróż do Polski pod przewodnictwem naszego niezapomnianego Prezydenta Klausa Eickmeyera, która prowadziła nas poprzez Gdańsk, Suwałki i Mazury do Warszawy, a z powrotem przez Toruń do Berlina. W Gnieźnie, przy grobie św. Wojciecha, męczennika z Pragi, wspominaliśmy, jak w tym miejscu w roku 1000 n.e. cesarz Otton III przyjechał z wizytą do księcia Piastów, Bolesława Chrobrego, i tym samym dał początek przyjaźni między Niemcami i Polakami, która dopiero pod koniec XVIII wieku rozbiła się o rozbiory Polski. Wszyscy mieliśmy, szczególnie w Gnieźnie, wrażenie – a były to tygodnie bezpośrednio po wizycie papieża Jana Pawła II w Polsce – że w tym, dotąd zamkniętym dla nas kraju, coś się poruszyło. Swój udział w tym miała również wspaniała pilotka pani Ewa Abramowska, która dzisiaj żyje i mieszka w Bielefeldzie jako pani Eickmeyer.

Osobiście byłem potem jeszcze dwa razy w Polsce, a mianowicie ze Zrzeszeniem Leśników z północnej Nadrenii-Westfalii, które utrzymuje przyjacielskie kontakty z jego polskim odpowiednikiem. Podczas drugiej podróży odwiedziliśmy obszerne lasy na wschodzie Polski w Nadleśnictwie Lubelskim, gdzie podziwialiśmy wysoki poziom polskiej gospodarki leśnej. Podczas pożegnania szef Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Lublinie, pan Chołopiak, spytał mnie, czy byłoby możliwe, aby jego córka Ludmiła, która akurat kończyła studia medyczne, przyjechała na jakiś czas do Niemiec, aby poszerzyć swoje umiejętności językowe. Natychmiast zaprosiłem ją do siebie. Spędziła wówczas dobre pół roku w naszym domu oraz mogła asystować przy operacjach naszego rotariańskiego przyjaciela, profesora Wellmera, który był ordynatorem na chirurgii w Bethel.

Ten kontakt zaowocował tym, że jakiś czas potem otrzymałem zaproszenie na polowanie do lasów byłego księcia Zamoyskiego. Zaproszenie to przyjmowaliśmy z moją małżonką przez kilka lat. I zawsze podczas długiej podróży do Polski robiliśmy jedno- albo dwudniową przerwę w Krakowie, tak że właściwie dość dobrze znałem to miasto.

Te wszystkie nadzwyczaj pozytywne przeżycia naprowadziły mnie na myśl, że nasz Klub Rotary powinien mieć klub kontaktowy nie tylko w Europie Zachodniej, lecz także w Europie Wschodniej. Dlatego napisałem list do ówczesnego Prezydenta Gerharda Heitmeyera oraz do naszego zarządu i zaproponowałem im znalezienie klubu kontaktowego w Polsce, ponieważ powinniśmy czuć się zobowiązani do wniesienia wkładu do pojednania z Polską, podobnie jak już uczyniliśmy to z Francją  w Compiègne i z Holandią w Apeldoorn. Zarząd przyznał mi rację, jednak uważał, iż należy omówić to w klubie. Tak też się wkrótce stało. Były całkowite wątpliwości, i tego – nie inaczej – należało się spodziewać: odległość do Polski zbyt daleka, by mógł powstać ożywiony kontakt, jak to jest w klubach zachodnioeuropejskich. Oprócz tego trzy kluby kontaktowe uważano za nadmierne żądanie. W końcu odbyło się głosowanie: z 34 obecnych członków klubu 30 przyznało mi rację. Poproszono mnie o znalezienie nadającego się klubu w Polsce. Jedynym warunkiem było, by klub znajdował się w mieście na starych ziemiach Polski, a nie w byłych regionach niemieckich.

Próbowałem potem znaleźć jakiś klub na wschodzie Polski. Znałem już przecież dość dobrze miasta Lublin, Sandomierz czy Zamość. Jednak w roku 1994 nie było tam żadnego klubu Rotary. Ponadto podróż tam była chyba jednak zbyt daleka. W owym czasie byłem członkiem niemiecko-polskiej Komisji Krajów Związkowych niemieckich rotarian. Ale i tam nie wiedziano, co poradzić, gdy informowałem o naszych zamiarach.

Wówczas pomógł mi przypadek. Główna Komisja przy Landtagu – parlamencie krajowym, do której kiedyś należałem, organizowała podróż do Polski i zaprosiła mnie, bym jej jako gość towarzyszył. Byłem wtedy jednym z dyrektorów Krajowego Publicznego Radia i Telewizji w Nadrenii-Westfalii.  Nasza podróż prowadziła przez Katowice i Kraków do Warszawy. Zwyczajem wtedy było, że współpodróżujący goście zapraszali członków Komisji oraz naszych partnerów kontaktowych w miastach, które odwiedzaliśmy, na uroczystą kolację. To zadanie w Krakowie przypadło mnie, ponieważ najlepiej znałem to miasto. W dobrej restauracji przy Rynku kazałem zarezerwować dla nas odpowiednie pomieszczenie. Godzinę przed nadejściem moich gości, poszedłem jeszcze raz do restauracji sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Gdy wszedłem do budynku, zobaczyłem w podziemiach dość liczną grupę mężczyzn, którzy trzymali w ręku kieliszek z szampanem. Jednak co mnie natychmiast uderzyło, to to, że wszyscy nosili w marynarce odznakę klubu Rotary. Wyjąłem zaraz z portfela moją odznakę, przyczepiłem ją, i wmieszałem się w zgromadzonych. Szybko stwierdziłem, że byli to norymberczycy, którzy wspólnie z krakowianami świętowali założenie nowego klubu Rotary w Krakowie. Niezadługo jednak zagadnął mnie bardzo wytworny, starszy pan, i spytał mnie, kim jestem. On sam przedstawił się jako prof. dr Stanisław Włodyka, pierwszy prezydent nowopowstałego klubu w Krakowie. Porozmawialiśmy krótką chwilkę i wymieniliśmy nasze adresy.

O tym spotkaniu poinformowałem Komisję Krajów Związkowych na kolejnym posiedzeniu. Dodałem, że dla nas w Bielefeldzie relacja kontaktowa z Krakowem jest raczej wykluczona, ponieważ zakładam, że norymberczycy już nas ubiegli, co jest dla mnie bezsprzeczne ze względu na stare historyczne stosunki obydwu miast. Wystarczy pomyśleć tylko o Wicie Stwoszu, norymberczyku, który jest twórcą wspaniałego ołtarza w Bazylice Mariackiej przy Rynku. Również Albrecht Dürer pracował jakiś czas w Krakowie. Ponadto obydwa miasta – Norymbergia i Kraków – są już miastami partnerskimi.

Jednak już kilka tygodni później napisał do mnie przewodniczący Komisji Krajów Związkowych, przyjaciel z Bambergu Scheer, że klub w Norymberdze nie chce nawiązywać żadnych dalszych relacji kontaktowych, ponieważ jego stosunki z Mediolanem i Paryżem całkowicie go pochłaniają. W sprawie założenia nowego klubu w Krakowie swoje zadanie uważa za zakończone. A ja powinienem nawiązać kontakt z profesorem Włodyką. Napisałem więc do prof. Włodyki i spytałem, czy istniałaby możliwość  – dla Bielefeldu i Krakowa – wejścia w węższy kontakt. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Była pozytywna, lecz zarazem powściągliwa, co było właściwe dla sposobu bycia prof. Włodyki.

A mnie opadły całkowicie wątpliwości: czy Bielefeld i Kraków pasują do siebie? Stara polska stolica z Katedrą Koronacyjną polskich królów, z  ich sarkofagami, jak też Zamkiem na Wawelu, miasto ze starym Uniwersytetem Jagiellońskim z roku 1364, drugim w środkowej Europie po uniwersytecie w Pradze. Czy takie miasto pasuje do naszego miasta kramarzy, które nie posiada nic podobnego? Mimo moich wątpliwości uważałem, że trzeba o tym porozmawiać.

I tak wraz z małżonką wyruszyliśmy wkrótce w drogę do Krakowa. Tam przenocowaliśmy w jednym z hoteli, znanym z wcześniejszych podróży, trochę poza miastem – tego hotelu dzisiaj już nie ma. Następnego dnia przyjechał po nas prof. dr Eugeniusz Olszewski, który tymczasem został prezydentem klubu – prof. Otolaryngologii na Uniwersytecie. Nasz problem należało omówić w małym kręgu. W rozmowie brali udział następujący uczestnicy: prof. Andrzej Zoll – prezes Sądu Najwyższego w Warszawie, kierownik Zakładu Prawa Międzynarodowego Publicznego UJ  prof. Kazimierz Lankosz, adwokat Marian Anczyk, architekt Jerzy Urbanik, były hodowca nasion Wojciech Angelus, malarz Leszek Sobocki, grafik Stefan Papp, i oczywiście, prof. Stanisław Włodyka. Co mnie dziwiło, to fakt, że nikt nie miał żadnych wątpliwości co do powstania relacji kontaktowych. Nie było to zaskakujące też z tego powodu, że kilku uczestników już w 1939 r. było członkami ówczesnego klubu w Krakowie, który został rozwiązany przez narodowych socjalistów. Przede wszystkim nie mogłem stwierdzić żadnych uprzedzeń wobec nas Niemców, jakkolwiek wiedziałem od prof. Włodyki, że wielu ich ojców, którzy byli profesorami, zostało wywiezionych lub rozstrzelanych  przez nazistów.

Uzgodniliśmy, że powinna powstać rotariańska relacja kontaktowa między naszymi klubami w Krakowie i Bielefeldzie, tak jak to już znamy z Compiègne i Apeldoorn. To wszystko powinno być przypieczętowane podróżą naszego klubu do Krakowa. Tymczasem zostałem prezydentem Klubu Rotary w Bielefeldzie. Jakkolwiek miałem całkiem inne plany, uważałem jednak za właściwe odbyć moją prezydencką podróż do Krakowa.

Tak więc wyruszyliśmy 6 września 1996 r. w dość licznej grupie – 45 osób – w drogę. W sprawach organizacyjnych podróży udało mi się pozyskać do pomocy dwóch przyjaciół Manhardta i Vogla. Pierwszego dnia pojechaliśmy do Zgorzelca, gdzie przenocowaliśmy w hotelu Reichenbacher Hof. Tradycyjny piknik pod gołym niebem wypadł dość nieudanie, bo cały czas padał deszcz. Polacy powiedzieli, że powinniśmy byli wybrać na podróż pierwszy tydzień września, wtedy jest zawsze dobra pogoda. A tak padało nam przez calutki tydzień. Jednak 7 września dotarliśmy bez szwanku do Krakowa. Zakwaterowano nas w dobrym hotelu przy Floriańskiej, w którą niestety nie mógł wjechać autokar. Musieliśmy taszczyć walizki długą drogę; no, bo nasi przyjaciele przegapili nasz przyjazd autokarem w umówionym miejscu. Ale było to jedyne niedopatrzenie w czasie naszej długiej podróży.

Następny dzień był poświęcony zwiedzaniu Krakowa; większość naszych rotarian nie znała jeszcze miasta. Zwiedzaliśmy: Zamek na Wawelu i Katedrę, Bazylikę Mariacką z ołtarzem Wita Stwosza, Uniwersytet Jagielloński ze zdjęciami wielu niemieckich profesorów, którzy tam wykładali, przedmieście Kazimierz z synagogą oraz kopalnię soli Wieliczkę, do której wjechaliśmy na dół. Wieczorem odbyła się uroczysta kolacja, w której wzięli udział niektórzy krakowianie wraz z małżonkami. Tutaj przypieczętowano naszą relację kontaktową  podpisem na dokumencie, który sporządził kaligraficznie przyjaciel Pollnow. Podpis na polskiej stronie wykonał prof. Włodyka, ponieważ prezydent był nieobecny ze względu na brak umiejętności języka niemieckiego.

Kolacja odbyła się w bardzo dobrej, wiejskiej restauracji. Tam poznałem prezydenta. Był to w Polsce znany literaturoznawca i anglista Maciej Słomczyński, który przetłumaczył na język polski całość dzieł Shakespeare’a. Siedziałem obok niego i próbowałem z nim jakoś porozmawiać. Skarżył się, że krakowscy przyjaciele wybrali wiejską restaurację. Mówił: „Przecież ja nie jestem chłopem”. Gdy mu zaproponowałem następne spotkanie we Wrocławiu, powiedział: „A co ja mam robić we Wrocławiu, ja chcę z powrotem do Lwowa”. Ogólnie jednak nasza wizyta przebiegała w bardzo harmonijnej atmosferze.

Byłem zdania, że nie należy planować wizyty w Krakowie bez wyjazdu do pobliskiego Oświęcimia. Tak też zrobiliśmy. W Oświęcimiu mieliśmy bardzo dobrą pilotkę, którą zaangażował dla mnie Konsul Generalny Republiki Federalnej Niemiec, przyjaciel Hölscher, którego znałem z wcześniejszych wizyt, u którego również byliśmy. Ja już znałem Ausschwitz, i nie dziwiłem się poruszeniu naszych wielu przyjaciół, którym stawały łzy w oczach. Naturalnie, muszę przyznać z żalem, że niektórzy nasi starsi przyjaciele, którzy byli jeszcze uczestnikami wojny, pozostali w autokarze i odmówili pójścia do obozu. Na szczęście byli to nieliczni. Polskich przyjaciół poprosiłem, by pozwolili nam w odosobnieniu pojechać do obozu.

Po spędzeniu czterech dni w Krakowie, wyruszyliśmy w drogę powrotną i przenocowaliśmy w Zgorzelcu w hotelu Spreehotel. Następnego dnia zwiedziliśmy Park Mużakowski, po którym oprowadzał nas kompetentny przyjaciel Ulrich Schmidt. W końcu dotarliśmy w dobrym zdrowiu do Bielefeldu.

Rok później nasi krakowscy przyjaciele odwzajemnili wizytę u nas pod przewodnictwem ówczesnego prezydenta Mariana Anczyka, który płynnie mówił po francusku, ale w ogóle nie znał niemieckiego. Oprowadziliśmy przyjaciół po mieście Bielefeld, pokazaliśmy, co było do zwiedzenia. Solidną kolacją ze szparagami zakończyliśmy w Tatenhausen nasze pierwsze spotkanie. Osobliwe było to, że Polacy w ogóle nie znali szparagów. Dałem wówczas Marianowi Anczykowi na drogę 5 kilo szparagów, oczywiście, nie bez przepisu, jak je przyrządzać. Polscy przyjaciele wręczyli nam jako prezent wspaniałą reprodukcję księgi „Prawa magdeburskiego”, które przez wieki obowiązywało w Krakowie.

Szczególnym ukoronowaniem przy tym było to, że udało mi się przekonać Andrzeja Zolla do odwiedzenia nas w Bielefeldzie. Na uniwersytecie wygłosił on referat o polskiej konstytucji oraz wspólnie z Martinem Oldigesem i ze mną został przyjęty przez nadburmistrzynię miasta. Przy tej okazji przyjaciel Zoll spytał mnie, czy miałbym możliwość sprowadzenia do Bielefeldu jednej z jego uczennic, by mogła ona studiować i przede wszystkim uczyć się języka niemieckiego. W ten oto sposób przyjechała do nas Agnieszka Sucz-Kramarska na pół roku i była miłym współlokatorem w domu. Martin Olidges zajął się miejscem na studiach.

Podczas mojej prezydentury było jedno wielkie rozczarowanie: jeszcze w czasie pierwszej naszej wizyty w Krakowie dowiedziałem się od polskich przyjaciół, że opiekują się oni domem dziecka w Karpatach. Dojechać tam w zimie było prawie niemożliwe, co stanowiło wielki problem, gdy trzeba było zawieźć jakieś dziecko do lekarza. Spytali nas, czy nie moglibyśmy zorganizować jakiegoś używanego jeepa nadającego się do jazdy w terenie. Obiecałem, że się postaram. W domu zapytałem pełnomocnika do spraw obrony w parlamencie panią Cläre Marienfeld z Detmoldu, czy nie mogłaby pomóc. I popatrzcie, już po kilku dniach otrzymałem wiadomość, że Bundeswehra może oddać nam do dyspozycji taki samochód. Należy go tylko jeszcze przelakierować i dać do przeglądu. Po samochód pojechał pracownik firmy „Seidensticker”. Samochód miał na przebiegu tylko niespełna 10 tys. km, ale miał już 16 lat. Bundeswehra dostarczyła niezliczoną ilość części zamiennych. Niezwykle ucieszony zawiadomiłem przyjaciół z Krakowa, a pracownik firmy „Seidensticker” dowiózł auto do granicy, do Zgorzelca. Na granicy powiedziano mu, że nie wolno wprowadzać do Polski starszych samochodów niż 10 lat. Tak to wrócił on z samochodem z powrotem. Krakowscy przyjaciele próbowali prosić w urzędach, by wyjątkowo wydano pozwolenie. Ja sam dzwoniłem do przyjaciela Hölschera. Nic nie dało się zrobić: rozczarowanie wszystkich było wielkie. Samochód przekazaliśmy wtedy Joannitom, którzy odtransportowali go do Estonii, gdzie służyło odpowiednio w parafii kościelnej blisko granicy z Rosją.

Wkrótce potem przekazałem sprawy krakowskiego klubu przyjacielowi Güntherowi Voglowi. Z przyjaciółmi Włodyką i Angelusem pozostałem jednak w listownym kontakcie do momentu, gdy dowiedziałem się, że przyjaciel Angelus zmarł. Oprócz tego dość często odwiedzali nas przyjaciele Sobocki i Papp. Ten drugi otrzymał zlecenie wykładów sztuki design w Wyższej Szkole Zawodowej w Münster,

Gerhard Rödding
16 października 2021 r.